sobota, 16 czerwca 2018

Mundial, piwo i czipsy

   Co cztery lata świat ogarnia szaleństwo z powodu mundialu, czyli mistrzostw świata w piłce nożnej. Pamiętam jeszcze czasy, gdy grały Orły Górskiego, ale poza kibicowaniem nie było mowy o niczym innym.
   Teraz mundial to okazja dla handlowców, aby sprzedawać wszystko, co tylko można opatrzyć szalikiem kibica, piłką lub... zdjęciem Roberta Lewandowskiego. Miesiąc przed mundialem nie mówi się o niczym innym, tylko o naszej reprezentacji, która już wyjechała do Rosji, bo tam odbywają się tegoroczne mistrzostwa świata.
 Najważniejszym wydarzeniem była kontuzja Kamila Glika i dywagacje, czy będzie grał, czy też nie. Nawet kolano J. Kaczyńskiego odeszło w cień. Moja ulubiona stacja informacyjna bez przerwy podgrzewała ten temat, który przecież nie wszystkich interesował. Ufff, wydaje się, że Glik będzie grał, więc wszyscy odetchnęli z ulgą.
   Większość reklamodawców to oficjalni sponsorzy naszych piłkarzy, co z dumą jest podkreślane przy każdej reklamie. 
Wszystkie produkty spożywcze nadają się do jedzenia i picia podczas oglądania meczu. Jeszcze trochę, a świat się rozpije i utuczy. Od razu się przyznam, że nigdy nie piłam piwa, choć moja druga połowa je lubi, ale tylko z sokiem malinowym. 
   Widocznie bez piwa nie ma kibicowania, więc nie kibicuję. Do tego koniecznie trzeba przegryzać czipsy, słone paluszki, wszelkie ciasteczka czy też kabanosy.
   Wystarczy otworzyć jakąkolwiek gazetkę reklamową, aby zobaczyć, że jedna strona jest poświęcona wszystkiemu, co dotyczy mundialu. W reklamach króluje oczywiście Robert Lewandowski , który chyba nie reklamuje jedynie podpasek.
   Onet zachwyca się dziewczynami piłkarzy, które chętnie pokazują się w  strojach kąpielowych  i trwa licytacja, która ma ładniejszy biust, jędrniejszą pupę oraz najdłuższe nogi. Żona Lewandowskiego cały czas zakrywa buzię córki, choć według mnie wszystkie małe dzieciaczki są do siebie podobne i Klara się od nich nie różni. Ostatnio czytałam tytuł o tym, jakież to ubranko nosi, jako że mnie to nie interesowało, to do tej pory nie wiem. To naprawdę nie jest royal baby, aby z tego powodu popadać w histerię.
   Może jestem trochę uszczypliwa, ale to wszystko, o czym napisałam, ani trochę mi się nie podoba.

wtorek, 12 czerwca 2018

"Jak to dobrze być harcerzem"...




   W wielu postach na Onecie pisałam o mojej pracy w ZHP. W harcerstwie znalazłam się przypadkowo, bo jako dziecko nie należałam wcześniej do tej organizacji. Jednak w Studium Nauczycielskim odbyłam kurs, po którym mogłam być instruktorką.
   
   Najpiękniejsze w harcerstwie są wyjazdy na obozy. Każdy organizowaliśmy nad
 jakimś jeziorem, bo jezior ci u nas pod dostatkiem, choć nie są blisko mojej miejscowości. 

   Nigdy sama nie organizowałam wyjazdu na obóz, bo to zbyt kłopotliwe, ale za to urządzałam biwaki harcerzom i uczniom z mojej klasy. Pierwszy obóz, na który pojechałam, zorganizowały dwa szczepy- nasz i zaprzyjaźnionej szkoły. Razem było około 200 harcerzy.
    Komendantem obozu był Jurek, szczepowy z tamtej szkoły, nauczyciel plastyki. Obóz nosił nazwę „Świat Przyjaźni”, każda drużyna miała nazwę jednego państwa, a każdy zastęp- nazwę związaną z tym państwem.
    Jurek dobrał na wyjazd instruktorów- uczniów  ze szkół średnich, którzy przysposobili teren i wcześniej rozbili namioty, a także przygotowali kuchnię, stołówkę, namiot sanitarny i latryny. 
    Dzień na obozie zaczynał się od pobudki  granej przez oboźnego na trąbce. Dźwięk był tak fałszywy, że harcerze od razu zrywali się na równe nogi. Potem mycie w jeziorze, następnie śniadanie i apel poranny. Bardzo mi się podobało, gdy jako drużynowa stawałam do raportu i meldowałam: „Czuwaj druhu komendancie, drużynowa przewodnik Anna …zgłasza drużynę… do raportu. Stan 25 druhów, wszyscy obecni.” 


  Po apelu było mnóstwo zajęć, a wieczorem ognisko. Cudowna chwila, …ciemno, …komendant rozpala ognisko, obowiązkowo jedną zapałką, potem pieśń „Płonie ognisko i szumią knieje” i gawęda komendanta. A potem śpiewy, występy, np. inscenizacja jakichś książek.
   Moja drużyna przedstawiała scenę ślubowania Zbyszka z Bogdańca oraz pojedynek Zbyszka z Rotgierem. Inna drużyna- przygody Jacka i Placka z powieści Kornela Makuszyńskiego. Przez cały dzień druhowie i druhenki szykowali kostiumy, tarcze, miecze, pisali role, uczyli się do występu.
    A potem znów pieśń „Już do odwrotu głos trąbki wzywa” i apel wieczorny. Przed snem wspólna pieśń „Dobranoc, dobranoc, dobranoc, druhenko ma, druhenko ma” i „Słoneczko już gasi złoty blask, za chwilę niebo błyśnie czarem gwiazd. Dobranoc już”.
    Czyż to nie cudowne? Obóz rozbity był w lesie iglastym, pogoda dopisała, czasami nawet panował niesamowity upał. Wtedy świerki pachniały żywicą, aż w nosie kręciło. 
    Codziennie druhowie kąpali się w jeziorze. Podczas kąpieli obowiązywał niesamowity reżim, bo przecież odpowiadaliśmy za zdrowie i życie powierzonych nam dzieci. Ratownik Olek nie dopuszczał do żadnych ekscesów, kto się nie podporządkował, wychodził z wody. Kąpielisko było oznaczone, ogrodzone zrobionymi przez nas pomostami. Nie wolno było podtapiać kolegów, bez potrzeby krzyczeć: ”Ratunku!”.
   Na drugiej stronie jeziora była jakaś kolonia. Gdy widziałam brak dyscypliny tamtych dzieci i ich opiekunów, to trafiał mnie szlag. U nas wszystko było jak w zegarku, dyscyplina, porządek, …a tam…

   Ten obóz nauczył mnie odpowiedzialności za dzieci.  Jestem dumna, że nigdy żadne dziecko będące pod moją opieką nie ucierpiało. Wszystkie oddawałam rodzicom w całości- szczęśliwe, wypoczęte i brudne…

    Czuwaj, wszystkim druhom!

    Aha, w ZHP dosłużyłam się stopnia podharcmistrza.

  

wtorek, 5 czerwca 2018

Brawo, Poznań!

   Kilkakrotnie na blogu Onetu pisałam na temat zapłodnienia in vitro, raz nawet po takim poście mój blog znikł, a pojawił się napis: "Ta witryna została zarchiwizowana lub zawieszona", co niesamowicie mnie zdenerwowało. Na szczęście po kilku godzinach skończono moją witrynę zawieszać lub archiwizować. Było to po moim krytycznym wpisie, gdy Jerzy Zelnik wypowiedział się, że dzieci z in vitro rodzą się jakieś krzywe lub połamane, zaś inny "mędrzec" dostrzegał na czołach takich dzieci jakieś bruzdy.
   
Wiem, jak bardzo rodzice za wszelką cenę chcą mieć własne dzieci i będą się imali wszelkich sposobów, aby je urodzić. Obecny rząd i Kościół katolicki preferują naprotechnologię, a potępiają bardzo skuteczną metodę in vitro.  Poprzedni rząd ją finansował, a minister zdrowia w rządzie PiS, Konstanty Radziwiłł, który już odszedł w niepamięć, zlikwidował  refundację oraz zakazał sprzedaży tabletki "dzień po" bez recepty. Na szczęście samo zapłodnienie in vitro nie zostało zakazane, ale nie wszystkich rodziców na to stać i czasami całe rodziny zapożyczają się, aby wspomóc parę, która nie może mieć dziecka. Wiem, że można adoptować dziecko i jest to chwalebne, ale czy wszyscy chcą to zrobić?
  
   Niedawno  z zadowoleniem przeczytałam artykuł o tym, że w Poznaniu w ramach miejskiego programu in vitro urodziły się pierwsze dzieci, są to bliźnięta, chłopczyk i dziewczynka, a jeszcze potomstwa spodziewa się 87 par.
  
"Poznański program in vitro działa w Poznaniu od połowy ubiegłego roku (...)
Pary, które chciałyby skorzystać z dofinansowania w ramach programu, nadal mogą się zgłaszać. Program zakłada dofinansowanie do 5 tys. zł do każdej z trzech prób dla danej pary. Koszt realizacji programu wynosi ponad 1,8 mln zł rocznie; program ma być realizowany do 2020 roku."
   Wśród kryteriów, jakie muszą spełniać pary starające się o dziecko, są między innymi:
1. Udokumentowane, bezskuteczne leczenie niepłodności.
2. Wiek kobiety w granicach 20-43 lata.
3. Zamieszkanie na terenie Poznania.
  Jeśli ktoś uważa, że zapłodnienie in vitro jest grzechem, niech korzysta z mało skutecznej naprotechnologii, bo przecież korzystanie z zapłodnienia in vitro nie jest obligatoryjne. Na kalendarzyki małżeńskie, o których też pisałam na blogu Onetu, mówi się, że jest to watykańska ruletka. Zapłodnienie in vitro to ogromny postęp w medycynie znany już od dziesięcioleci i dzięki programowi prezydenta Poznania uszczęśliwi wiele rodzin.